niezawodny znak zamiłowania do życia. Tylko kobieta, zdolna cieszyć się życiem, jest w
stanie dać szczęście mężczyźnie. Po tej replice kolacja właściwie się zakończyła w nagły, a nawet burzliwy sposób. Lidia Jewgieniewna odrzuciła lśniący widelec, do końca nieskalany dotknięciem jedzenia, i klasnęła w ręce jak ranny ptak skrzydłami. – Dręczyciel! Oprawca! – zakrzyczała tak głośno, że aż zadrżały stojące na stole kryształy. – Czemu znęcasz się nade mną?! A ona, ona... Lidia Jewgieniewna spojrzała na panią Lisicynę i wypadła precz z pokoju. Doktor nawet nie myślał za nią biec, przeciwnie, wyglądał na w pełni zadowolonego. Wstrząśnięta pożegnalnym spojrzeniem egzaltowanej panny – spojrzeniem, w którym płonęła szalona, wszystko spalająca nienawiść – Polina Andriejewna odwróciła się do Korowina z pytaniem w oczach. – Proszę wybaczyć. – Pan doktor wzruszył ramionami. – Sam zaraz wyjaśnię pani sens tej sceny... – Nie warto – chłodno odpowiedziała Polina, wstając z krzesła. – Proszę mi darować swoje wyjaśnienia. Teraz rozumiem aż za dobrze, że pan przewidział taki koniec i wykorzystał moją obecność w jakichś nieznanych mi, paskudnych celach. Donat Sawwicz zerwał się, już nie wyglądał na zadowolonego, tylko na zakłopotanego. – Przysięgam pani, nic paskudnego! To znaczy, oczywiście, z jednej strony zawiniłem wobec pani tym, że... Polina Andriejewna nie dała mu dokończyć: – Nie będę pana słuchała. Żegnam. – Proszę zaczekać! Obiecałem odwieźć panią do miasta. Jeśli... jeśli moje towarzystwo jest pani tak nieprzyjemne, to nie pojadę, ale proszę mi pozwolić przynajmniej dać pani powóz! – Niczego od pana nie potrzebuję. Nie znoszę intrygantów i manipulatorów – ze złością powiedziała moskiewska dama już w przedpokoju, narzucając płaszcz na ramiona. – Nie trzeba mnie odwozić. Jakoś dam sobie radę sama. – Ale przecież już późno, ciemno! – To nic. Rozbójników na Kanaanie podobno nie ma, a przywidzeń się nie boję. Odwróciła się dumnie i wyszła. Jedyna z hufca Znalazłszy się za progiem domu doktora Korowina, Polina Andriejewna przyspieszyła kroku. Za żywopłotem zarzuciła na głowę kaptur, owinęła się ciaśniej swoim czarnym płaszczem i stała się niemalże niewidzialna w ciemności. Przy najlepszych chęciach Korowin niełatwo odnalazłby teraz, wśród jesiennej nocy, swojego drażliwego gościa. Jeśli już mamy mówić całą prawdę, to pani Polina bynajmniej się na doktora nie obraziła, i w ogóle należałoby się zastanowić, kto kogo podczas tak nieszczęśliwie zakończonej kolacji wykorzystał. Niewątpliwie doktor miał jakieś swoje powody, by podrażnić czarnooką piękność, ale i pani Lisicyna nie bez przyczyny odgrywała rolę moskiewskiej snobki. Wszystko ułożyło się dokładnie tak, jak zaplanowała: została na terenie kliniki całkiem sama, z pełną swobodą manewru. Dlatego właśnie zastąpiła pelerynkę długim płaszczem, w którym tak wygodnie poruszać się w ciemności, pozostając prawie niewidzialną. Tak więc cel przedstawienia, które doprowadziło do skandalu i kłótni, został osiągnięty. Teraz należało wykonać mniej skomplikowane zadanie – odszukać w zagajniku oranżerię, w której między tropikalnymi roślinami ukrywa się nieszczęsny Alosza Lentoczkin. Należało się z nim zobaczyć w tajemnicy przed wszystkimi, a zwłaszcza przed właścicielem lecznicy. Pani Lisicyna zatrzymała się na środku alei i spróbowała określić punkty orientacyjne. Przedtem, idąc z doktorem do domu zwariowanego malarza, widziała z prawej strony nad żywopłotem szklaną kopułę, to na pewno była oranżeria. Ale gdzie jest to miejsce? Sto kroków stąd? Może dwieście? Polina Andriejewna ruszyła naprzód, wpatrując się w ciemność. Nagle zza zakrętu ktoś wyszedł naprzeciw niej szybkim, utykającym krokiem – zwiadowczyni ledwie zdążyła przycisnąć się do krzewów i znieruchomieć. Ktoś wysoki, przygarbiony, szedł, wymachując długimi rękoma. Nagle zatrzymał się o