Zrozumiawszy widocznie, że takiemu niedźwiedziowi gołymi rękami nie da rady,
mieszkaniec latarni obrócił się w prawo, w lewo, rozglądając się za jakimś narzędziem. Na szczęście koło szopy z zapadniętym dziurawym dachem walał się w trawie stary dyszel. Dwoma susami Dawid znalazł się przy nim, chwycił obiema rękoma i opisał nad głową świszczące koło. Wyglądało na to, że szansę się wyrównały. Polina Andriejewna nabrała otuchy, uniosła się z ziemi i wbiła zęby w sznurek. Ach, żeby szybciej uwolnić ręce, szybciej przyjść z pomocą! Goliat wcale nie przestraszył się dyszla, szedł prosto na wroga, z zaciśniętymi pięściami, opuszczoną głową. Kiedy zaimprowizowana maczuga spadła mu na ciemię, kapitan nawet nie raczył się uchylić, tylko zachwiał się z lekka. Za to dyszel przełamał się na pół jak zapałka. Kapitan znów chwycił przeciwnika za bary, rozpędził się i rzucił go, tym razem już nie na ziemię, tylko o ścianę latarni. Zdumiewające po prostu, że blondyn od takiego wstrząsu nie stracił przytomności! Zatoczył się, wdrapał na ganek – chciał zrejterować do domu, gdzie prawdopodobnie miał jakieś inne narzędzie obrony, skuteczniejsze od zbutwiałego dyszla. Ale Jonasz odgadł zamiar pięknego pana, rzucił się z rykiem przed siebie i dogonił go. Wynik pojedynku nie budził już wątpliwości. Jednym łapskiem mnich przycisnął biednego paladyna do framugi drzwi, drugie niespiesznie cofnął i zwinął w pięść, szykując się do zadania druzgoczącego, a nawet zapewne śmiertelnego ciosu. W tym właśnie momencie pani Lisicyna uporała się wreszcie z więzami. Zerwała się na nogi i piszcząc przeraźliwie, na najwyższą nutę, rzuciła się na odsiecz swojemu obrońcy. Z rozbiegu wskoczyła kapitanowi na ramiona, objęła go rękami i na dodatek ugryzła w szyję, która okazała się w smaku słona i twarda jak suszona wobła. Jonasz strząsnął lekką jak piórko damę niczym niedźwiedź psa: gwałtownie szarpnął cielskiem i pani Polina odleciała na bok. Ale od tego szarpnięcia stojący na skraju ganku olbrzym stracił równowagę, zachwiał się, a Dawid nie przegapił sprzyjającej okazji i z całych sił huknął mnicha-żeglarza czołem w podbródek. Upadek giganta, choć z niewielkiej wysokości, wyglądał nie mniej monumentalnie niż zwalenie kolumny Vendóme (Polina Andriejewna widziała kiedyś obrazek, na którym paryscy komunardzi obalają napoleoński słup). Brat Jonasz gruchnął plecami o ziemię, a potylicą uderzył w ten sam żłobkowany kamień, którym nie tak dawno próbował się posłużyć jako narzędziem mordu. Temu spotkaniu towarzyszył przerażający trzask; olbrzym legł nieruchomo, rozłożywszy potężne ręce. – Dzięki ci, Panie – z uczuciem wyszeptała pani Lisicyna. – To jest sprawiedliwe. W tej samej chwili zawstydziła się jednak własnej krwiożerczości. Podeszła do leżącego, przykucnęła, podniosła opadłą powiekę, żeby sprawdzić, czy żyje. – Żyje – westchnęła z ulgą. – To ci ma twardy czerep! Jej towarzysz boju zeszedł po stopniach, przysiadł na ganku, spojrzał z obrzydzeniem na rozbite kostki palców. – A do diabła z nim. Niechby i zdechł. Niespiesznie, z zainteresowaniem obejrzał damę w ubłoconej bieliźnie. Polina Andriejewna zarumieniła się, przykryła dłonią haniebny siniak. – Aha, wdowa-narzeczona – poznał ją mimo to piękniś. – Wiedziałem, że się spotkamy, i spotkaliśmy się. No, no, to ci dopiero. – Odsunął na bok jej dłoń i gwizdnął z cicha. – Jaką pani ma delikatną cerę! Ledwie upadła i już krwiak. Ostrożnie (wydawało się nawet, że pieszczotliwie) powiódł palcem po sinej skórze. Pani Lisicyna nie odsunęła się. Nie usiłowała wyjaśniać, że siniak nie jest świeży, tylko wczorajszy. Dziwny blondyn patrzył jej prosto w oczy, jego wargi próbowały się rozciągnąć w wesołym uśmiechu, ale niezupełnie się to udało, bo z kącika ust ściekały mu purpurowe krople. – Pani jest odważna, lubię takie. – Proszę się odwrócić – powiedziała pani Polina, przenosząc wzrok z jego twarzy na zranione ramię. – O, proszę, całe plecy ma pan odarte. Krew. Trzeba obmyć i opatrzyć. Tu piękny blondyn roześmiał się, nie zwracając już uwagi na rozbitą wargę. Szpary